czwartek, 5 lipca 2007

XII Marszon

XII Marszon – Pachnący żywicą..

Marszon - Impreza nieprzeciętna, skupiająca ludzi kochających góry, a chcących też dobrze się bawić na szlaku. Dwudziestoczterogodzinna wędrówka w Beskidach, tak to jest coś na co można długo czekać. Pomysł przejścia z Soblówki poprzez Hale Miziową, Babią Górę, Police do Schroniska na Hali Krupowej, od razu mi przypadł do gustu. Nie będę ukrywał że tereny Kotliny Żywickiej nie są mi znane, więc jest okazja aby poznać tą część Beskidów.

Kierunek Soblówka

Sobolówka nazwa która nic mi nie mówiła, taki mały punkt na skraju mapy Beskidu Żywieckiego. Jak tam dojechać? PKP, PKS – Nie, mój wybór padł na auto stop. Ten środek transportu ma jedną zasadniczą zaletę, w przeciwieństwie do innych środków transportu, które tylko mijają miejscowości pokonywane w trakcie podróży, on prawie zawsze umożliwia dokładne zapoznanie się miejscowości jakie znajdują się po drodze… I tak miałem okazje przejść na nogach centra Kalwarii Zebrzydowskiej, Wadowic, Andrychowa i Bielska – Białej w celu znalezienia innego transportu…

I tak znalazłem się Żywcu, kilka kroków i jestem na dworcu autobusowym PKS, gdzie spotkałem Kubę i kilku znajomych z mojego pierwszego i jedenastego marszonu. Oczywiście reakcja na moją osobę była jedno brzmiąca: BURZA… I pomimo pięknej pogody Michał i Sebastian już zaczęli wypatrywać chmur burzowych. Doskonale pamiętali moją prognozę na pierwszym marszonie, gdzie podkreślałem że mają być przelotne opady, i rzeczywiście były ale w postaci kilku burz… które panowały na pierwszym marszonie. Nie będę ukrywał że ICM przewidywał na weekend „przelotne opady”…

Około piętnastej, przybywamy do Soblówki, gdzie po ok. 30 minutach spaceru dochodzimy do „Starej Chaty”, miejsca z którego ma ruszyć marszon. Miejsce bardzo urokliwe, zdecydowanie klimatyczne, gdzie wartością jest przyroda, trawka na której uczestnicy marszonu mogą nabrać sił, nacieszyć się suchym ubraniem.



Wędrówka

Wraz zbliżaniem się siedemnastej, godziny startu marszonu, wyraźnie widać zapał uczestników, przecież pogoda jest piękna. Kilka minut po wyznaczonej godzinie Kuba, po swoich „ogłoszeniach parafialnych” oddaje głos gospodarzom „Starej Chaty”, nie wiem czy nie w tym momencie dochodzi do mnie stłumiony grzmot, ale wyraźne spojrzenie Michała w moją stronę sprawia że nie może być niedomówień, tak na Soblówkę nadciąga burza… Krótko mówiąc marszon przeszedł max. 500m jak wszyscy byli już zmoczeni, a na głowy uczestników posypał się mały grad. Jeśli tak się zaczyna XII marszon, co będzie na XIII ?? W każdym bądź razie okazało się że to były dobrego złe początki. Po kilku minutach wszystko było OK., poza tym że wszystko było mokre.. Czas w drogę. Przyroda fantastycznie skomponowała ten wieczór, gdyż chmury, zachodzące słońce, doliny i góry stworzyły przepiękne krajobrazy, które można było podziwiać tylko idąc z nami.



Wędrówka w górę była fantastyczna, bardzo dynamiczna pogoda, wiatr, deszcz fantastycznie wyglądały nad krajobrazem dolin i gór Beskidu Żywieckiego, czy Śląskiego. Bardzo szybko doszliśmy do pierwszego z trzech planowanych po drodze schronisk – Krawców Wierch. Po wejściu do sali usłyszałem tylko – „proszę Pani, to ta grupa co miała tu przyjść” – z lekkim zaniepokojeniem pani pracującej w okienku z jedzeniem. W kilka chwil wszystkie ławeczki wewnątrz schroniska jak i przed nim były zajęte. Czymś fantastycznym jest to jak pogoda szybko się zmieniła, wszystkie burzowe chmury znikają, a zachodzące słonce stwarza przepiękny obraz nieba.

Noc

Godzina 21. Ruszany, zapadający zmierzch jest zwiastunem najlepszej części marszonu. Ta nocna wędrówka jest najbardziej pociągająca w tej imprezie. Zwarta grupa, światełka w lesie, błotne przeszkody, w nocy coś fantastycznego. Zdjęcia nie mogą oddać tej atmosfery, trzeba to po prostu przeżyć.

Wędrówka szlakiem granicznym, gęsto rozjechanym przez różnego rodzaju maszyny, motory nie należała do najprzyjemniejszych, co chwila musimy szukać obejścia błotnego dołu.. Na myśl przychodzi mi średniowiecze, gdzie tego typu pułapki potrafiły pokrzyżować plany w czasie nie jednej podróży na ówczesnych szlakach. Nam nie, wchodzimy co chwila w las po polskiej lub słowackiej stronie aż tak do podejścia na Trzy Kopce. Dzięki prostocie nawigacji „przodek” rzadko robi postoje, a różnego rodzaju przeszkody na szlaku wybitnie przyczyniają się do wydłużenia marszonu. Tuż przed północą dochodzimy do Głównego Szlaku Beskidzkiego, którym to już dojdziemy do Hali Krupowej. Chwila odpoczynku w ciemnościach, smak czekolady, i powiew zimnego wiatru. Tak zapamiętam to miejsce. Udaje nam się jakoś zebrać w kupę, tak, pierwszy raz, ale nie ostatni ogarnie mnie wrażenie że marszon idzie dość szybkim tempem. Widać to bardzo dobrze dzięki rozciągniętemu łańcuszkowi światełek gdy schodzimy z Palenicy. Na przełęczy pomiędzy Palenicą a Szczawiną, dzięki małej ilości drzew przed nami widok jakich mało razy można zobaczyć. Jak na dłoni widzimy całe rozświetlone wsie i miasta Beskidu. Tu też rozpoczyna się między nami dyskusja, czy te dwa migające obok siebie kominy, i w oddali na prawo jeden to może kominy elektrociepłowni w Krakowie, i może Chorągwica ?? Dyskusja burzliwa, jedni mówią że możliwe, drudzy że nie. Ja sam obstawiam że tak to musi tak być.. a może to Skawina, nie jej kominy nie migają… i tak pochłonięci dyskusją, rozważaniem co widać na horyzoncie, może to Bielsko Biała, to tutaj to Żywiec…, stosunkowo szybko dochodzimy do Hali Miziowej, gdzie wszystko się wyjaśniło. Przynajmniej dla mnie, tak jak zakładałem widać kominy Krakowa , i Chorągwice… Zimny wiatr i widok schroniska, hotelu na hali sprawił że dość szybko zapominamy o dyskusji, i szybkim krokiem staramy znaleźć się w środku i zjeść coś ciepłego, a przede wszystkim odpocząć.

Nie będę ukrywał że zaskoczyła mnie gościna, bez najmniejszych problemów mogliśmy skorzystać z kuchni turystycznej gdzie bardzo szybko miejsca się skończyły, ale też z eleganckiej restauracji, wręcz sterylnej, takie wrażenie robiło to miejsce na mnie. Hotel po naszej wizycie troszkę stracił na swoim sterylnym wystroju, ale takie są prawa gór.

Ok. 2.15 wychodzimy z bardzo luksusowego miejsca, i zaczyna się ostatni etap nocnej wędrówki. Kilkanaście metrów od budynków strome zejście, kilka osób zalicza podcięcie, najważniejsze że nikt nie traci humoru. Odcinek do przełęczy Glinne, dość trudny, owocujący w dużą ilość korzeni na których kilkakrotnie potykam się.. Widać wyraźnie że marszon ma duże tendencje do rozciągania się. Przodku po kilku zakrętach szlaku, nie widać… Idę zaraz za Sebastianem, przypomina mi się pierwszy marszon gdzie przez długi odcinek nocny tak szedłem za nim. Co chwila stopujemy aby w stosunkowo trudnym terenie iść zwartą grupą. Droga do przełączy Glinne, strasznie się dłuży, to chyba specyfika tego odcinaka i pory gdy cała przyroda powoli zaczyna się budzić w świetle porannego świtu.

Nocna zjawa -BUS

Tuż przed 4 rano dochodzimy do przełączy Glinne. Przejście graniczne, cisza, nawet nie widać aby byli jacyś celnicy, lub jakaś inna obsługa sklepów. Każdy znajduje kawałek miejsca na rozprostowanie nóg, po dwugodzinnym schodzeniu trzeba chwile odpocząć. Zaczynam zastanawiać się czy na pewno uda mi się przejść dalszą część… W sumie już niedziela, za ok. 14 godzin dopiero koniec drogi, już idę 11, w poniedziałek trzeba iść do pracy…. Nogi z każdą chwilą coraz bardziej skłaniają mnie do odpuszczenia. Tak tylko ile będę czekał na jakiś środek transportu aby dostać się do Żywca, i dalej do Krakowa. Poza tym nie lubię wracać na stopa, lub busem po takim wysiłku… I tak rozważam co zrobić zjadając czekoladę. I tu tak jakby ktoś wysłuchał moich próśb, chciał mi dać znak z góry, palec boży, próba… pojawia się Bus do Krakowa… szok!! Jak to, jak to jest możliwe, co to ma znaczyć?? Mam zamiar wyciągnąć aparat i robić temu zjawisku, koszmarowi, zjawie zdjęcie na pamiątkę, ale jakoś nie.. jeszcze mnie wciągnie do środka… Kuba szybko pojawia się, i mówi: „Tego busa niema… „ Chyba doskonale pamięta co się stało w czasie pierwszego marszonu, gdy w Sułkowicach o tej samej porze pojawiły się busy, PKS-y do Krakowa.. Kilka osób wróciło nimi do domu..

Co robić, przecież ten bus nie będzie czekał wiecznie. Widzę że wszyscy podnoszą się i idą dalej, Kuba ogłasza koniec „nocnego odcinka” , co robić… czyli idziemy swoim tempem, od punktu do punktu. Bus, Marszon.. To chyba jest jakiś górski test, po 10 min postoju bus rusza, nie widzę aby ktoś się zdecydował… Po chwili polana opustoszała… zostałem sam. Marszon ruszył dalej czerwonym szlakiem w kierunku Babiogórskiej Pani, bus też już jest w drodze.. Jest chyba kwadrans po czwartej rano. Nie wiem że ktoś jest za mną. Wyciągam telefon, chce zadzwonić do Kuby że rezygnuje. Sam nie rozumie co się dzieje, co tydzień biegam po 10 km i niema problemu… Nie, przejdę ten marszon, zjadam czekoladę, jakieś batony i idę dalej.

Kierunek Babia Góra.

Podejście pod Student (935m) stromo, bardzo stromo, będzie ciężko. Zastanawiam się nad tym co się wydarzyło chwile wcześniej na parkingu koło przejścia ten Bus… To musiał być znak.. Idę, mijam kolejne oznakowane drzewa czerwonym szlakiem, z każdą chwilą czuje się coraz lepiej. Zastanawiam się, mam chwile, nie muszę uważać na korzenie, skały… Idę wszystko jest OK. Chce wykorzystać to że jakimś dziwnym trafem nie czuje zmęczenia, idzie mi się doskonale. Nie zatrzymuje się na postoju na węźle szlaków, Kuba mnie stopuje, ale wiem że muszę wykorzystać to że bez wysiłku pokonuje kolejne podejścia. Idę dalej poprzez wiatrołomy… czuje żywice, zapach jest bardzo wyraźny, zaczyna przypominać się książka „Kanada – pachnąca żywicą”. Mijam leśną zwierzynę, kilka razy widzę sarny. Zaczynam zwalniać.. cel dojść do „Głuchaczki” i spotkać wszystkich, iść już swoim tempem. Na przełączy nie jestem pierwszy, zaczynamy oczekiwać na wszystkich. Po pół godzinie Kuba ogłasza że dłuższą przerwę zrobimy na Mendralowej. Gdzie pewnie będziemy mogli odpocząć…

Zaczynamy w grupie marsz do kolejnego punktu, z lekkim zdziwieniem zauważam że dość szybko zapasy wody zaczynają mi się kurczyć. Co się stało?? Nie wiem. Pić nie pije dużo, oszczędzam bo wyjątkowo rzadko można uzupełnić zapasy w czasie tego marszonu. Podejście to bardzo męczy… Wyraźnie odczuwam brak wody, po raz pierwszy planuje nie wchodzić na Babią Górę, chce uzupełnić braki wody na Markowych Szczawinach.

Na Mendralowej wita nas piękne poranne słońce, widok Beskidów i źródełko. Jest dużo czasu na odpoczynek, nowy dzień daje dużo optymizmu na dalszą część drogi. Wyraźnie widać że marszon wyjątkowo się rozciągnął. Wszyscy się schodzą, ale nie słychać wielu rozmów, widać tylko kijki a pod nimi właściciela, który wypoczywa… Pomimo odpoczynku i wypiciu dużej ilości wody z źródełka, podejmuje decyzje że dla grupy, i siebie samego lepiej będzie jak w tak ciepły, słoneczny dzień nie będę wychodził na odsłonięte szczyty. Słonko które rozpieszczało nas na Mendralowej mogło być bezlitosne w podejściu na Babią. Obawiałem się odwodnić, a że kiedyś to już zrobiłem… Wolałem nie ryzykować.

Po około godzinie Kuba powoli zaczyna nas wyciągać z trawy, z błogiego lenistwa. Powoli ruszamy, widać że już na samym początku marszon bardzo się rozciąga. W sumie każdy idzie swoim tempem, widać już Babią, piękna, wysoka, zielona to zapamiętałem. W rozmowach słychać tylko obawy przed ostatnim etapem marszonu, pokonaniem Babiej. Jest to poza mną, ja już myślę o Markowych, o schronisku które właśnie rozpoczęto przebudowywać. Dochodzę do roztaju szlaków czerwonego, który biegnie do schroniska, i zielonego którym marszon udaje się na babią… Dziwne w harmonogramie to miejsce „Żywieckie Rozstaje” jest punktem spotkania, a wszyscy nadal idą ku Babiej… Jak w transie…

Kierunek Krowiarki.

Ok. 10.30 ruszam górnym płajem w stronę Markowych, pogoda jest piękna widoki po przejściu w nocy frontu fantastyczne. Poruszam się zamkniętym odcinkiem szlaku, zaczynam myśleć jak geograf, wszędzie dopatruje się działania wody, i tego że przy kolejnym bardzo mokrym okresie cały ten obszar Babiogórskiego Parku Narodowego bardzo się zmieni. Niema innej rady, jeśli drzewa które przez ostatnie sto lat utrzymywały pokrywę skalno – ziemną w jako takiej równowadze, przy ich braku, dojdzie do dużych przekształceń w środowisku. Widać wyraźnie że drzewa nie są w najlepszym stanie, wiele uschniętych, połamanych. Przechodzę przez osuwiska jakie powstały około 7-6 lat temu, widać wyraźnie że mimo upływu czasu nadal jest to miejsce o dużej dynamice, i pewnie wczesną wiosną ostatnie skały obsuwały się po stoku w dolinę… Podglądanie dziejących się obecnie procesów rzeźbo twórczych jest pociągające, ale niestety bardzo niebezpieczne. O czym często nie mało kto zdaja sobie sprawę. Tuż przed markowymi mijam duży obszar chorych, uschniętych drzew… wiatrołomy, szkodniki… nie wiem, cieszę się za to fantastycznym widokiem, i zazdrosne tym co są tam powyżej na Babiej… „Innym razem Babiogórsko Pani” – mówię sobie w głębi duszy.

Najbliższe otoczenie Schroniska na Markowych Szczawinach, robi wrażenie, przebudowa schroniska o ponad 100 letniej konstrukcji robi wrażenie. Teraz dopiero można zobaczyć jak z dwóch chałup zrobiono jedno schronisko. Dach w części pokryty niebieską folią, wszędzie pustaki… i grupy turystów. Wyraźnie od nich odstaje, znajduje miejsce w którym odpoczywam jem obiad i susze stopy. Akurat to ostanie posunięcie chyba było najmniej roztropne w czasie marszonu. W ciągu kolejnej półtorej godziny, moje stopy zaczynają puchną od bąbelków. Mimo że użyłem maści, i jakiś innych specyfików nic nie dały.

Po godzinie 14 dochodzę do Krowiarek, jakim zaskoczeniem dla mnie było że tam już czołówka marszonu. Siadam i czekam na innych w tym czasie zaczynam odczuwać już kilometry i skutki suszenia stóp na markowych. Dochodzi Kuba, dopytuje mnie czy jest wszystko ok., Odpowiadam że tak. Wyraźnie widać że Kuba jest zmartwiony dużą rozciągłością marszonu gdy on był na dole, inni byli na górze.

Finisz..

Jest niedziela, dochodzi godzina 15, w sumie nie musze być jutro w pracy, ale dostaje sms-a, abym koniecznie pojawił się na choć godzinę. Cóż, powoduje to zmiany moich planów, po raz pierwszy zastanawiam się czy jestem wstanie zdążyć do Krakowa jeszcze dziś. Widzę tabliczkę Hala Krupowa z informacją że jeszcze ponad dwie godziny marszu. Proszę Kubę o zgodę na wcześniejsze wyjście, wiem że z pewnością droga wydłuży się minimum o godzinę. Na ostatni odcinek wyruszam godzinę wcześniej niż inni. Zmęczenie, długa podróż i kilka dobrych kilometrów na „stopa” w sobotę przed marszonem, zaczynają o sobie przypominać, idąc na celu mam kąpiel w schronisku, ciepła kolacja, i jak tylko będzie można powrót do Krakowa.

Dochodząc do Hali Śmietanowej ponownie czułem ten fantastyczny zapach żywicy, wiatrołomy, ścinka drzew… Z pewnością z tym będzie kojarzył mi się ten marszon. Widać Babią w całej klasie, piękna, górująca nad całym otoczeniem. Nie ukrywam że bardzo cieszę się że dzięki tej naturalnej przecince w lesie można coś zobaczyć, nacieszyć się widokami. W myślach mam już widok jaki jest na Hali Śmietanowej, niestety obecna rzeczywistość bardzo mnie rozczarowuje… Cała hala porośnięta młodymi wyrośniętymi świerkami… Znajduje miejsce z którego kiedyś jak na dłoni widziałem babią, teraz już nie tak łatwo młode świerki zaczynają zasłaniać piękny widok.

Spotykam tu rowerzystę, wyraźnie widać że uprawia ten sport wyczynowo.. Zamieniamy kilka słów, okazuje się że jest on już ok. 35 godzin w podróży z .. Stalowej Woli, oczywiście na rowerze. Po chwili wypoczynku ruszam w dalszą drogę.

Polica ostatni szczyt tej wędrówki zaoferował nam możliwość obejrzenia pięknej panoramy Tatr i Orawy. Szczególnie schodząc już na obszarze starych wiatrołomów można było podziwiać piękną panoramę Doliny Wisły, Pogórza Wielickiego, Beskidu Średniego i Wyspowego, Gorców, Pienin, Tatr …



Ostanie metry do schroniska bardzo się dłużyły… kilka minut przed 18 jak docieram do schroniska na Hali Krupowej… Długo nie czekając zamierzam spełnić swoje marzenia dotyczące kąpieli, bez kolejki, bez problemu… w końcu mogę odpoczywać i robić zdjęcia wszystkim tym dopiero teraz powoli przychodzą do schroniska. Wszyscy rozmawiają o tym co ich spotkało w czasie wędrówki. Magia chwili… Losowanie nagród, podziękowania i duża część marszowiczów zaczyna zbierać się aby dostać się na busa. W sumie już koniec… Bardzo szybki, bo jutro poniedziałek.

Epilog.

Niedziela godziny 21, wychodzę z schroniska… udaje się wraz z innymi w stronę busa, który ma na nas czekać w Sidzinie. Mój plecak wyraźnie lżejszy i dużo w nim miejsca… co jest?? Po chwili przypominam sobie że zostawiłem aparat w stołówce, porzucam na dojściu do schroniska plecak i.. dobrze że to tylko 200 metrów. Mając już pewność że nic nie zostawiłem w schronisku, udaje się czarnym szlakiem w dół.. Zauważam że jedna z uczestniczek Ola, która cały czas była na samym przodku marszonu, utyka, idzie sama, dołączam się. Zaczynamy rozmowę, liczę że dzięki rozmowie nie będzie się skupiała na swojej bolącej kostce, a w razie czego nie będzie sama na szlaku. Powoli samotnie schodzimy, w czasie rozmowy mówi że człowieka poznać można bardzo dobrze w górach, one właśnie „zdzierają” z nas maski jakie nosimy na co dzień, tu można dzięki małym gestom poznać siebie i wartość innych ludzi. Tu można poznać przyjaciół bez zobowiązań… Przyjaciół na których można liczyć w każdej sytuacji.

Jej słowa tkwią we mnie, bo powiedziała coś ważnego, coś co doskonale rozumieją osoby chodzące po górach. Przypominają mi się słowa że „częściej można być samotnym wśród ludzi, w wielkim mieście niż w górach…” Mogę śmiało powiedzieć że jest to kwintesencja marszonu. W nim nie chodzi o szybkość, o pokonywanie kolejnych gór, szczytów, robienie kilometrów, a chyba właśnie o poznanie ludzi, spędzenia z nimi czasu i zaprzyjaźnienia się. Brałem udział w dotychczas w dwóch marszonach, zawsze spędzałem je długich rozmowach z kimś..